Fotografią ślubną zajmuję się od ponad siedmiu lat. W tym czasie przydarzyło mi się wiele pięknych, ale i wiele bardzo trudnych momentów. Jedne i drugie wpłynęły na to, jakim fotografem, przedsiębiorcą i człowiekiem jestem teraz, ale to kryzysy nauczyły mnie najwięcej. Między innymi tego, jak przestać oczekiwać od siebie niemożliwego, a może i możliwego, ale osiąganego kosztem wielu innych wartości. O tym, jaka byłam kiedyś, jaka jestem teraz, i jak to się stało, że porzuciłam zawodowy perfekcjonizm, w dzisiejszym wpisie.
Za piękne zdjęcia dziękuję najserdeczniej kochanej Sylwii Sokołowskiej!
Jak przestałam być perfekcyjna we własnej firmie?
Przestałam bać się biurokracji
Kiedy zakładałam działalność byłam stosunkowo młodą osobą – jeszcze studiowałam, nie miałam wielu zawodowych doświadczeń, a moje dotychczasowe wizyty w urzędach można było zliczyć na palcach jednej ręki. Bardzo mało wiedziałam na temat prowadzenia firmy od strony papierkowej (i od każdej innej, ale o tym za chwilę). Wszyscy wokół mówili mi, że popełnić błąd, zapomnieć o zapłaceniu ZUSu w terminie, źle coś rozliczyć – to najgorsze co może się stać – tragedia! Ale co wtedy? – pytałam, bo chciałam wiedzieć, co mi grozi na wypadek tych strasznych wykroczeń… I co słyszałam? Nawet nie pytaj!
Nie wiedziałam na czym ta tragedia będzie polegać – czy będą przypalać mi pięty żywcem, czy może łamać mnie kołem, ale wiedziałam, że chodzi o najgorsze. Z takim przekonaniem, cała drżąc, jechałam do Urzędu Skarbowego tłumacząc się z pomyłki polegającej na tym, że… omyłkowo zapłaciłam US za dużo (!) pieniędzy. Na usprawiedliwienie mojego, irracjonalnego z dzisiejszego punktu widzenia, strachu napomknę, że listy od US o potrzebie stawienia się w celu wyjaśnienia sprawy nie brzmią zbyt przyjaźnie. Innym razem dostałam taki złowieszczy list, przyprawiający mnie o palpitacje serca, bo byłam dłużna urzędowi… 20 groszy.
Doszło nawet do tego, że bałam się podejmować nowych aktywności zawodowych, niepokojąc się, czy będę w stanie bezbłędnie wypełnić papierki. A wszyscy przecież jesteśmy tylko ludźmi – każdemu może zdarzyć się błąd. Naturalnie listy z urzędu, jeśli już się zdarzą, dziś też nie brzmią jak miłe zaproszenie na kawę (są tak skonstruowane, że pełno w nich nakazów i gróźb), ale ze świadomością, że tak, mogłam się pomylić, bo jestem tylko człowiekiem nie wprowadzają już tyle stresu, co dawniej.
W końcu jeśli cokolwiek robisz, pomyłki są więcej niż pewne. Wychodząc z założenia, że nie myli się tylko ten, co nic nie robi nie można mieć do siebie pretensji o każdy drobiazg. To naturalna kolej rzeczy, a my jesteśmy tylko ludźmi.
Zamiast odwlekać, po prostu robię co trzeba
Kiedy chcesz zrobić coś naprawdę dobrze, najlepiej jak potrafisz, strasznie trudno jest zacząć. Czasem masz gdzieś w głębi siebie przekonanie, że nie jesteś jeszcze gotowa na to, by zrobić z tego swój masterpiece (a przecież chciałoby się, by wszystko nim było!). Podchodzisz do tej rzeczy raz, drugi… ale efekty Cię nie zadowalają. W zasadzie nie zadowolą Cię nigdy, bo sądzisz, że nie jesteś jeszcze wystarczająco dobra. Jasne, masz ten potencjał, ale Twoje ego mówi Ci, że na tym etapie nie potrafisz go w pełni zrealizować.
Tak długo próbujesz, aż nadchodzi deadline i w panice robisz, co musisz, ślęcząc po nocach, szlifując każdy element, fragment, aspekt. Kiedy wreszcie rzecz jest gotowa – o dziwo, jesteś naprawdę zadowolona! I nie wiesz jak to zrobiłaś… przecież wcześniej próbowałaś i czułaś, że nie jesteś w stanie wykonać tego na oczekiwanym przez siebie poziomie.
Może nie po dziesięciu, ale po stu takich przypadkach można zauważyć prawidłowość: zawsze byłaś wystarczająco dobra, ale zwlekałaś z powodu lęku przed własną niedoskonałością. A później płaciłaś za to wyczerpaniem, zdrowiem, brak snu, relacją.
Dzisiaj staram się nie odwlekać tego pierwszego kroku – wiem, że to on jest najtrudniejszy. Nie szukam idealnego sposobu na obróbkę, ale odpowiedniego sposobu.
Nie ma już dla mnie „trudnych pytań”
Czasem na spotkaniach w sprawie ślubu potencjalni klienci zadawali mi pytania, które wydawały mi się trudne: co, jeśli i mi i mojemu partnerowi w tym samym momencie coś się stanie? Co jeśli z jakiegoś powodu nie wykonamy zlecenia lub jego części? I moje ulubione: a co, jeśli umrzecie przed naszym ślubem i kto wtedy zrobi zdjęcia?? To ostatnie brzmi tak absurdalnie, że nie wierzę, że ktoś może o to pytać. A jednak!
Kiedyś bardzo mnie to stresowało, bo przecież co ja zrobię jak umrę? Jak będę mogła zabezpieczyć wykonanie zlecenia zza światów? Czy będąc w trumnie będę w stanie szukać zastępstwa na daną sobotę? No, raczej nie…
Jak widzisz myślałam, że MUSZĘ mieć plan B na każdą okoliczność. Nie tylko na to, że aparat padnie (checked!), obiektyw się ze psuje (checked!), karta uszkodzi (checked!), dysk lub komputer wyzioną ducha (checked!), pękną mi spodnie na tyłku (checked!), zemdleję albo – co gorsza – dostanę czkawki (checked!) etc. Martwiłam się o to, co jeśli umrę, zachoruję, złamię nogę (yyy… checked!), asteroida uderzy w ziemię…
Dzisiaj już nie boję się mówić nie wiem i mówię to szczerze za każdym razem, gdy nie myślałam do tej pory o jakimś aspekcie, o który pyta para lub jeśli naprawdę nie wiem w tym momencie, jakie byłoby najlepsze rozwiązanie. Na przykład:
- Co, gdyby zepsuł nam się samochód w trakcie drogi na ceremonię? To pewnie byłoby strasznie stresujące i pewnie próbowalibyśmy złapać stopa lub zadzwonilibyśmy do świadków lub waszych rodziców, by zabrali nas po drodze, jadąc swoim autem.
- Co, gdyby z jakiegoś powodu, nie udało nam się wykonać dla Was zlecenia, mimo tylu zabezpieczeń? Nie wiem! Trudno mi to sobie wyobrazić, ale pewnie chcielibyśmy spotkać się z Wami i ustalić jakieś rozwiązanie.
Są rzeczy, których nie można przewidzieć i których nie zabezpieczy żadna umowa, bo życie pisze nieprawdopodobne scenariusze. Nie uważam, żeby brak odpowiedzi na wszystko był oznaką braku profesjonalizmu. Najważniejsze są po prostu komunikacja, dobra intencja i działanie najlepiej, jak pozwala nam nasze doświadczenie.
Wiem, że daję z siebie wszystko i nie potrzebuję potwierdzenia z zewnątrz
Kiedyś tak bardzo koncentrowałam się na zleceniach i na dawaniu z siebie 150% klientom, że mój czas, moje wysiłki i moja uwaga były poświęcane niemal wyłącznie sprawom firmowym – odpowiadaniu na maile o każdej porze dnia i nocy, oddawaniu o wiele większych materiałów, niż przewidywała to umowa, bo przecież jest dopiero 4 nad ranem i niby mogę zrobić jeszcze coś więcej, stresowaniu się każdą negatywną emocją w głosie klienta. Ledwo starczało mi energii i czasu na minimum własnego życia, a co dopiero mówić o stawianiu sobie wyzwań, rozwijaniu się lub po prostu robieniu zdjęć dla własnej przyjemności.
Bałam się też eksperymentowania w trakcie pracy dla klienta – przecież jedno inne ujęcie mogłoby wzbudzić niechęć, a to pewnie byłoby dla mnie jak koniec świata. Klienci to z pewnością wyczuwali, a niektórzy z nich wykorzystywali mniej lub bardziej tę przewagę emocjonalną, by skłonić mnie do robienia jeszcze więcej, oczywiście w ramach tej samej umowy. W tym czasie wylałam mnóstwo łez, ale cóż, sama byłam sobie winna!
Często piszę o tym, że kryzysy potrafią być zbawienne. Także w tym przypadku w końcu miarka takiego wykorzystywania sytuacji przez drugą stronę się przebrała i powiedziałam wreszcie: stop, muszę zadbać o siebie, postawić granice, bo nie jestem w stanie dalej tak pracować. I to był początek powrotu do miłości do fotografii. Tak, w pewnym momencie zapomniałam nawet, jak to jest kochać to, co się dawniej sprawiało mi tyle przyjemności. To było za ciężkie i za trudne, by jeszcze to kochać.
Zmieniłam wtedy kształt oferty, zrezygnowałam z oferowania niektórych usług, a poza zleceniami bardzo czasochłonnymi i wymagającymi, dałam sobie prawo do realizowania sesji i reportaży mniej dla mnie czasochłonnych. Wiele zrozumiałam i przestałam być więźniem opinii innych – czekać na pochwały i drżeć przed pojawieniem się choćby jednego negatywnego zdania. Wiem, że każde zlecenie realizuję tak dobrze, jak tylko potrafię, wkładając w to serce, życzliwość i wszystkie moje umiejętności. Potwierdzenie tego z zewnątrz jest supermiłe, ale nie jest mi już niezbędne.
Nie muszę być ideałem dla każdego
To akurat wiedziałam zawsze – czasem trzeba odmówić. Nie ze zbyt wysokiego mniemania osobie, ale mając świadomość, że nie spełnimy oczekiwań każdego człowieka na świecie. Mamy swoje „ja”, swój osobisty rys, czy to prywatnie czy jako twórcy lub osoby pracujące i niemożliwością jest, żebyśmy z każdym nadawali na tej samej częstotliwości. Zdarza się, że przychodzą do nas osoby, które mają zupełnie inne potrzeby niż to, co możemy im dać. Czasem jest to inny styl prowadzenia reportażu, czasem inna estetyka zdjęć, czasem potrzeby, których po prostu nie moglibyśmy spełnić ze względu na ograniczenia związane ze sprzętem lub umiejętnościami (jak np. zdjęcia z drona lub zdjęcia podwodne). Zdarza się, że chodzi po prostu o usługę, jakiej nie świadczymy, np. tylko wykonania zdjęć do własnej obróbki przez klienta lub fotografowanie… yyy, nocy poślubnej. Czasem chodzi o różnice w osobowości. We wszystkich tych przypadkach czuje się, że nic z tego nie będzie. I wiesz co? Jeśli tylko nic nie udajemy, to jest jak najbardziej w porządku!
Najtrudniej odmówić wtedy, gdy potencjalnemu klientowi wydaje się, że chce Cię zatrudnić, a po Twojej stronie pojawia się wątpliwość – czy ta osoba będzie zadowolona ze współpracy, czy nie potrzebuje czegoś innego? To trudna decyzja po pierwsze ze względu na ryzyko urażenia drugiej strony – wielu osobom jeszcze nie mieści się w głowach, że decyzja o podjęciu współpracy należy do obu stron. Po drugie, dlatego że zrezygnowanie ze zlecenia, zwłaszcza wtedy, kiedy nie czujemy się bezpieczni finansowo, może wydawać się skrajnie nierozsądne. To typowa pułapka freelancerów – zwykle dopiero po pierwszych takich doświadczeniach okazuje się, jak bardzo nieopłacalne z punktu widzenia marketingowego, czasowego i finansowego, potrafią być tego typu „niedobrane” współprace. Ostatnia trudność polega na tym, że granica między racjonalną decyzją opartą na pragnieniu dobra obu stron, a rezygnacją ze współpracy, wynikającą z obawy przed wyjściem z własnej strefy komfortu bywa czasem cienka.
Czy jest na to jakaś rada? Z pewnością tak – trzeba być po prostu uważnym. Uważnie wsłuchać się w potrzeby drugiej strony, a potem szczerze odpowiedzieć sobie (i klientowi) na trzy bardzo ważne pytania: Czy to jest zlecenie dla mnie? Czy to jest klient, z którym chcę pracować? Czy potrafię dać mu to, czego pragnie?
Moja droga dzisiaj
Dziś tak właśnie wygląda moja zawodowa droga – o wiele mniej w niej strachu, a o wiele więcej harmonii i pewności. Stabilnej pewności, wynikającej po części z zestawu doświadczeń, a po części i ze znajomości siebie. Freelancing to ciągła droga i zapewne nawet nie spodziewam się ile jeszcze przede mną. Ile dobrych momentów, ale i kryzysów, które jeszcze tyle będą musiały mnie nauczyć.
I to jest OK. Cieszę się, że jestem w takim momencie życia, kiedy pozwalam sobie na zwyczajne bycie człowiekiem. Niedoskonałość naprawdę jest doskonała. A w dodatku prawdziwa i właśnie ona jest ruchem, działaniem i życiem.
Hej! To garstka moich doświadczeń. Jestem ciekawa, jakie są Twoje.
Czy perfekcjonizm jest (lub był) obecny w Twoim życiu zawodowym? Czy stoczone z nim bitwy zmieniły coś w Twoim życiu lub stylu pracy? A może mamy podobne przemyślenia i mogłabyś podpisać się pod punktami wyżej?
Będę czekać na Twoje wrażenia. Pięknego dnia!
Inne wpisy, które mogą Cię zainteresować:
Możesz polubić fanpage Zenbloga i śledzić blog w serwisie Bloglovin’ i na Instagramie. Będzie mi miło, jeśli dołączysz do obserwujących lub podzielisz się tym wpisem z innymi.