Czego słuchać w trakcie pracy 1/2018 | Najciekawsze albumy 2017

Marzyło mi się, żeby przygotować zestawienie pięciu, może dziesięciu najlepszych albumów 2017. Ale w ostatnim roku wyszło tyle świetnych płyt! Jak wybrać – jak?! Nie da się. Ostatecznie długą listę najciekawszych nowości udało mi się okroić do… osiemnastu. Tak. Osiemnaście świetnych albumów przed Wami. Tylko proszę, nie wkurzajcie się, że wszystko kojarzy mi się z Floydami. Tak już mam. Serce nie sługa.

Jeśli jednak nie macie tyle czasu i chcecie przesłuchać tylko jedną nowość, zjedźcie na sam dół zestawienia. Czeka tam wyjątkowa płyta! No, to zapraszam do słuchania – linki w tytułach. 🙂

Linki do poprzednich części cyklu:


Air, „Twentyears”

„Twentyears” to jedna z najciekawszych płyt 2017! Stworzona przez dwóch Francuzów, nawiązuje do klasyków francuskiego brzmienia, ale słychać w niej również mnóstwo Floydów, Jeana Michael-Jarre’a, a nawet Beatlesów. Choć z lekkimi dysonansami, bo Air dają też coś od siebie.

Trzy pierwsze kawałki i „Sexy Boy” to podróż do francuskiego pop-rocka lat 60-80, przy „Playground Love” robi się najbardziej Floydowsko (saksofon niczym z „Us and Them”), podobnie jak w „Le soleil est pres de moi”, „Planet Vega” (czy to nie kojarzy Wam się z „Echoes”?!) i „The Dualist”.

„How Does It Make You Feel” brzmi jak niedoszły duet Pink Floyd z Beatlesami!

Jakiś czas temu pisałam o innym artyście – Nujabes. Od czasów zasłuchiwania się w „Spiritual State”, polubiłam współczesne, elektroniczne brzmienia, nawiązujące do muzyki Japonii. Na „Twentyears” jest coś i w tym klimacie – „Once Upon a Time” i przecudowne „Alone in Kyoto”. „Alone in Kyoto”, to wraz z „Alpha Beta Gaga”, „Moon Fever”, „Talisman” i „The Way You Look Tonight” moje ulubione kawałki albumu.

„Twentyears” to płyta, której słuchając, mimo długości, nie ma potrzeby pominięcia żadnego utworu. Serdecznie Wam polecam!

Depeche Mode, „Spirit”

Nowość Depeche Mode może nie stanie się moją ulubioną płytą wszech czasów, ale posłuchać można. 😉 Moje uczucia są dość ambiwalentne: niektóre kawałki uwielbiam (np. otwierający płytę „Going Backwards”), innych nienawidzę z całego serca. Zacznijmy od tych dobrych rzeczy!

Wspomniane już „Going Backwards” i drugoplanowe klawisze fortepianu to miód na moje serce. Ten utwór idealnie stopniuje napięcie przed całą płytą: jest moc, a jednak chłopaki nigdzie się nie spieszą. W zasadzie niespecjalnie spieszą się przez całą długość płyty – cały album jest taki trochę nonszalancki i znacznie więcej w nim klimatu niż konkretnych historii. Jak dla mnie nie ma problemu, lubię tak.

Elektroniczna pop-rock-alternatywa („Where’s the Revolution”, „Scum”), jak to u Depeche Mode’ów, przeplata się z rockowymi balladami na żywych instrumentach i tutaj zaczyna się robić problematycznie.

Te bardziej klasyczne kawałki, jak „Going Backwars”, „The Worst Crime”, „Poison Heart” u-wiel-biam! Podobnie jak elektroniczne, ale za to oszczędne „Cover Me” (nr 6) i „No More” (nr 11) – klasa, nie mam pytań, proszę o autograf.

Ale o co chodzi z „You Move”? To dla mnie najgorszy kawałek z płyty i moje wrażenia z odsłuchiwania go są tak potworne, że za każdym razem gdy przychodzi czas na nr 5, przewijam do następnego utworu, bo nie chcę przeżywać tego dramatu ponownie. Napiszcie, czy mnie rozumiecie. 😛

Father John Misty, „Pure Comedy”

W ubiegłym roku po raz pierwszy usłyszałam o Father Johnie Misty, czyli Joshu Tillmanie i żałuję mojego zaniedbania, bo to muzyka bardzo „moja” – liryczna, opowiadająca historie i… ten fortepian! 😉 Podoba mi się przepych instrumentacyjny, a przy okazji oszczędność aranżacji, proste, melodyjne ballady i nuta drugoplanowej kakofonii, tak wiele saksofonu i prosty, kojący głos Josha.

Nie ma co ukrywać – jestem oczarowana całą płytą i nie mogę Wam nawet wskazać ulubionych kawałków. W momencie, gdy dodaję dzisiejszy post, słucham „Pure Comedy” ponownie i rozpływam się w tych historiach. Cu-do-wne wrażenia, nie można przejść obojętnym, nie rozpłyniętym. 🙂

Niebawem biorę się za nadrabianie pozostałych albumów, nagranych przez Josha pod pseudonimem Father John Misty i pod własnym nazwiskiem – dajcie znać, czy znacie!

alt-J, „Relaxer”

Powiem Wam, że dziwna to, ale świetna mieszanka: z jednej strony jest inspiracja daaawnymi zespołami rockowym – pierwszy kawałek brzmi jak nawiązanie do „The End” Doorsów, a „Hit Me Like That Snare” ma wiele ze Stone’sów, The Who i The Kinks, pojawiają się organy Hammonda, interpretacja „House of the Rising Sun” (choć ledwo rozpoznawalna), z drugiej strony, jest dobrze znane, współczesne brzmienie chłopaków z akademika (ponoć alt-J swoje przytłumione brzmienie zawdzięczają konieczności zachowania ciszy nocnej) – „In Cold Blood” albo „Deadcrush” bardziej przypominają raczej futurystycznego indie-rocka. Płytę zaś kończy taki sztos… spokojna trójca: „Adeline”, „Last Year” i „Pleader”.

„Adeline” to w zasadzie wspólne dzieło alt-J i Hansa Zimmera. Smyczkowe tło, to jeden z muzycznych tematów filmu „Cienka czerwona linia”. Z jakiego konkretnie utworu pochodzi – nie wiem, jeszcze się nie doszukałam.

Podsumowując: nie poznaję chłopaków! Nie tego się spodziewałam! To jest lepsze, niż to, czego się spodziewałam. Moim zdaniem dostaliśmy od alt-J coś zupełnie nowego i fascynującego, na jeszcze wyższym poziomie. Ciekawe jak Wasze wrażenia!

U2, „Songs of Experience”

W tym zestawieniu nie mogło zabraknąć rozpoznawalnego ze stuprocentową pewnością głosu Bono! „Songs of Experience” jest kontynuacją poprzedniego albumu grupy – „Songs of Innocence”, a obie zainspirowane zostały zbiorem poematów Williama Blake’a („Songs of Innocence and Experience”). Kiedy po raz pierwszy ją przesłuchałam, pomyślałam sobie „mhm, phi!”. Od tamtego czasu minęło już kilka tygodni, przesłuchałam ją kilkadziesiąt razy i zmieniłam zdanie – żadne „phi”, ale bardzo mocna płyta!

Ponoć nikt, łącznie z samym Bono, nie spodziewał się takich komplikacji przy „Songs of Experience”. Przede wszystkim nastrój, który panował podczas tworzenia materiału na płytę: w 2014 Bono uległ poważnemu wypadkowi rowerowemu – podczas przebieżki po Central Parku złamał rękę w sześciu miejscach, ramię i palce. A przypomnę, że jest gitarzystą. Kolejny rok spędził na rehabilitacji, by odzyskać sprawność w ręce. Według U2, ze względu na odwołanie trasy, był to właśnie rok najbardziej skondensowanej pracy nad nową płytą.

Planowana premiera „Songs of Experience” zbiegła się jednak ze zmianą prezydentury w Stanach. Płytę zawrócono z dystrybucji i jeden z członków zespołu zdradził w wywiadzie, że teksty na płycie (napisane w większości w 2016) traktują o wydarzeniach na świecie, a rzeczywistość po objęciu władzy przez Trumpa zanadto się zmieniła, by ta relacja była nadal adekwatna.

A big mouth says the people
They don’t wanna be free for free
– „Blackout”

Nie wiem, które fragmenty zostały zmienione, a które napisane na nowo. Wiele z nich pasuje nie tylko do rzeczywistości w Stanach, są adekwatne niezależnie od czasow czy szerokości geograficznej.

There’s a moment in a life
Where the soul can die
In a person, in a country
When you believe the lie
The lie, the lie, the lie
– „American Soul”

Muzycznie to płyta bardzo rytmiczna, pełna mocnych akordów i riffów nie do wypuszczenia z ucha. Wraca, wraca i wraca… Bardzo lubię „Lights Of Home”, „American Soul” (świetny, świetny utwór!), „Summer of Love”. „Get Out of Your Own Way” jest zaś jakby wizytówką U2 – nie ma na płycie bardziej U2-owego utworu. Akurat dwa najbardziej promowane utwory albumu: „You’re The Best Thing About Me” i „Blackout” doceniam ciutkę mniej, choć rozumiem, dlaczego (zwłaszcza „Blackout”) zostały wyciągnięte na pierwszy plan.

Podsumowując: bardzo wartościowa, ciekawa i muzycznie i tekstowo płyta – musicie ją przesłuchać!

Ariel Pink, „Dedicated to Bobby Jameson”

Jestem beznadziejna w przypisywaniu muzyki do zdefiniowanych już gatunków – dla mnie wszystko znajduje się pomiędzy. 😛 Chcąc Wam przybliżyć, jakiej muzyki możecie się spodziewać po Ariel Pinku, przeszukałam Internety. Psychopop i synthpop – mówią recenzenci. Ok, jak dla mnie pasuje – to album faktycznie psychodeliczny, ale nie: psychodeliczny w stylu Zeppelinów lub Morisona. Psychodeliczny w stylu The Wizard of Oz (oczywiście nie muzycznie!), cukierkowo-szalony. Jakbyśmy mieli sobie wyobrazić transcendentalny odlot po musujących drażetkach o smaku waty cukrowej.

Coś w tym chyba jest, bo wrażeń transcendentalnych dotyka już pierwszy utwór, rozpoczynający się od… śmierci. Śmierci Bobby’ego Jamesona, któremu zadedykowana jest płyta, muzyka z L.A., który w latach 60. przeżywał największe lata sławy. Nie wiadomo jednak (przynajmniej w pierwszym kontakcie z płytą), o którą śmierć chodzi, bo Bobby przeżył ich dwie.

Po 1985 roku, kiedy Bobby w fatalnym stanie psychicznym opuścił biznes muzyczny, słuch o nim całkowicie zaginął i, ze względu na wcześniejsze destrukcyjne zachowania i brak śladów, został uznany za zmarłego. W 2007 nastąpił jednak wielki powrót w postaci… bloga i kanału na Youtube’ie sześćdziesięcioparoletniego Bobby’ego Jamesona. Do wyjścia z ukrycia skłoniło Bobby’ego nowe wydanie jego dawnego albumu, dystrybuowane przez wytwórnię oczywiście bez jego zgody. Blog i kanał na Youtubie prowadził aż do swojej śmierci w 2015. Taka historia.

Bonobo, „Migration”

To płyta zupełnie inna od powyższych i najbliżej jej do chillwave – muzyki tła, której zdarza nam się potrzebować do wyciszenia umysłu lub większej koncentracji na pracy lub czytaniu. Rozpoczyna się pięknym utworem o narastającym brzmieniu, przywodzącym na myśl powrót, dla mnie powrót weny twórczej. Kolejne pozycje z płyty są równie ożywcze, momentami dochodzi do nich subtelny, melancholijny wokal.

Na pierwszym planie dominuje współczesne brzmienie, ale w tle mamy klasyczną, jazzową instrumentację „żywych” instrumentów, które kocham miłością bardzo stałą i żadna elektronika mi ich nie zastąpi.

Z tej płyty bardzo trudno mi wskazać kawałki, które mogłabym Wam polecić jako najlepsze. Zlewa mi się w całość i traktuję ją jako ciąg nastrojowych, przechodzących jeden w drugi, utworów o podobnej energii. Wyróżnia się jedynie „Bambro Koyo Ganda” swoją dzikością i nawiązaniem do rdzennych, afrykańskich rytmów. Od tego utworu płyta znacznie przyspiesza.

Kolejny utwór „Kerala” (naprawdę nie wiem, czemu nie nazwali go po prostu „Jejejejeje!” :P) utrzymuje tempo, ale wraca do bardziej współczesnej stylistyki. Współcześnie i bardziej dynamicznie (niż w części płyty przed „Bambro”) jest już do końca.

Zamknięcie w postaci „Figures” – aaach, jak ja lubię te smutne nuty…


Daughter, „Music From Before the Storm”

Apropos smutnych nut. Daughter to muzycy skłonni do pogrążania się w melancholijnych, a nawet depresyjnych dźwiękach i tekstach. Ich poprzednia płyta, którą polecałam w zeszłym roku, nawet największego optymistę wprowadzi na mroczną, niebieską ścieżkę ambiwalentnych uczuć.

Z „Music From Before the Storm” jest trochę inaczej – to płyta o wiele bardziej dynamiczna i silna. Może dalej jest tu smutek albo złość, ale nie ma biernej apatii. Z punktu widzenia psychologii byłby to krok na przód, a w muzycznym odbiorze zbliża to Daughter do lekkiego rocka. U mnie rodzą się silne skojarzenia z U2, zwłaszcza w „Hope” – typowe brzmienie gitar, syntezatory, wyłaniające się z mgły głosy. Brakuje tylko, żeby zawył Bono. 🙂

Baaardzo podoba mi się „Departure” z przesterowanymi gitarami i narastającą mocą perkusji – mam wrażenie, że jest relacją z lotniska – startuje samolot, silniki osiągają kulminacyjną moc, by chwilę po starcie szybować wśród spokojnych obłoków chmur.

Greta van Fleet, „From the Fires”

No to czas na największe odkrycie roku! Czy to Zeppelini? Czy to Purple? Nie! To Greta van Fleet! Tego nie da się opisać, trzeba posłuchać!

Greta van Fleet, to amerykańska grupa swojsko brzmiących braci Kiszka i Danny’ego Wagnera. Utworem, za który ich pokochałam było „Edge of Darkness” – kawał dobrego rocka w starym stylu, nie odbiegający niczym od najlepszych grup lat 70. i nawiązujący według mnie bezpośrednio do dorobku Zeppelinów. „Edge of Darkness” nie brzmiałoby tak, jak brzmi, gdyby nie Led Zeppelin – nie ma opcji!

W dodatku sam głos Josha Kiszki przywodzi na myśl Roberta Planta. Hit nad hity, co tu dużo pisać. 🙂 Płyta nie jest długa, ale każdy utwór jest na niej po coś – nie ma tu słabego fragmentu, a wszystko jest spójne i dograne. Jeśli chodzi o głos, największym popisem jest nr 4 – „A Change Is Gonna Come”. Słucham tego utworu już któryś raz i cały czas jestem pod wrażeniem! I jeszcze jedno: chłopaki mają po prostu dobry gust. Oddaję im moje muzyczne serce. 🙂

Daria Zawiałow, „A Kysz!”

Już myślałam, że wspaniała, kochana Kasia Nosowska wydała nową, solową płytę. 😉 Głos i sposób śpiewania taki podobny, poetyckie teksty… Tylko aranżacje, nieco bardziej w stylu współczesnego indie, wskazują, że to Daria Zawiałow.

Daria momentami brzmi też jak Mela Koteluk – posłuchajcie tylko przedostatniego utworu z płyty – „Noce Ukryte„.

Są utwory lżejsze, są bardziej rockowe. Są lepsze, są ciut słabsze. Najbardziej podoba mi się „Skupienie”, „Chameleon” i zamykająca płytę rewelacyjnym finałem „Niemoc”. Ostatniego utworu możecie posłuchać też w świetnym duecie Darii i Piotra Roguckiego.

Marcin Januszkiewicz, „Osiecka po męsku”

Wydaje mi się, że Marcin tworząc płytę wziął sobie do serca słowa Antoinego Saint Exupery’ego o tym, że doskonałość jest nie wtedy, gdy nie można nic dodać, ale wtedy, gdy nic można nic ująć. Agnieszka Osiecka w jego aranżacjach brzmi oszczędnie, ale niezwykle pięknie, spokojnie i zaskakująco melodyjnie.

Uwielbiam dźwięczne (i wdzięczne) „Części zamienne”. Jestem pod wrażeniem bardzo polskiego i bardzo przejmującego „Na Kulawej Naszej Barce” i głosu Marcina.

Najbardziej jednak rozczuliła mnie „Kołysanka dla Okruszka” – słyszałam już tyle tak ckliwych wersji tego utworu, że zapomniałam, jak piękny jest sam w sobie. Marcin potraktował go z wielką wrażliwością, wyciągając esencję – ciepło, delikatność i kameralność tej piosenki.

Piękna płyta, pełna subtelności i wrażliwości. Cudownie się słucha. 🙂

Hans Zimmer, „Blue Planet II”

To. Jest. Epicka. Płyta. Niezależnie od tego, czy zasłuchujecie się w muzyce filmowej, czy raczej nie, musicie posłuchać!

Hansa Zimmera nie trzeba przedstawiać – jest nieeeezwykle płodnym artystą i stworzył muzykę do masy, naprawdę MASY świetnych filmów, spośród najnowszych produkcji, do „Dunkierki”, „Blade Runnera 2049”, „Interstelara”, „Piraci z Karaibów”, „Incepcji”, z dawniejszych do „Gladiatora”, „Pearl Harbor”, „Ostatniego Samuraja”, „K2” (ach… przypomniały mi się ostatnie wydarzenia) i wielu innych. Ilustruje muzycznie też filmy dla dzieci – stworzył ścieżkę dźwiękową do „Króla Lwa”, „Księcia Egiptu”, „Kung Fu Pandy”, „Madagaskaru”, „Mustanga z dzikiej doliny”…

Jeśli w jakimś wysokobudżetowym filmie słyszeliście piękną, majestatyczną i pełną rozmachu muzykę, bardzo możliwe, że jej autorem jest właśnie Hans.

„The Blue Planet II” ma wszystko, co potrzebne filmowi przyrodniczemu i czego moglibyśmy oczekiwać od Zimmera. Posłuchajcie tylko otwierającego płytę utworu – ja przepadłam.

Jessie Ware, „Glasshouse”

Czy są tu osoby, które nie znają tej płyty? Nie sądzę! „Glasshouse”, trzeciego albumu Jassie Ware, słucha się całkiem dobrze, choć nie tak, jak poprzednich.

Gładko brzmiący soul, nastrojowe, romantyczne kawałki, to miód na uszy, zwłaszcza gdy siedzi się pod ciepłym kocem, z książką i herbatką na podorędziu.

Bardzo lubię emocjonalne „Alone” i, jakby trochę kubańskie, „Selfish Love” (nic nie poradzę, że przypomina mi bachatę :P).

Za to nie trafiło do mnie za to zupełnie „Your Domino”, a kilka kawałków stopiło się w jeden. Poprzednia płyta była lepsza, nie da się ukryć. „Glasshouse” nadal jednak bardzo lubię. 🙂

Natalia Przybysz, „Światło nocne”

O „Świetle nocnym” było już bardzo dużo w październikowym CSwTP – pisałam wtedy o niej obszernie, zajrzyjcie, jeśli chcecie.

To płyta i ciekawa muzycznie, i ważna tekstowo, każdy utwór jest dopracowany na obu tych poziomach. Miło, gdy treść i forma są jednym i żadne nie dominuje nad drugim.

Do tego głos Natalii… trochę szorstki, bluesowy. „Czarny” i „Dzieci Malarzy” to moje ulubione kawałki z płyty, ale w zasadzie nie ma na niej nic, co mogłabym postawić zauważalnie daleko za nimi.

Dla mnie to płyta o wielkiej wrażliwości. Muzycznej, kobiecej i ludzkiej.

Roger Waters, „Is This The Life We Really Want?”

To od A do Z album – manifest, jak to często u Watersa. Już okładka – zamazany cenzurą fragment, z którego wyłania się podstawowe pytanie płyty: „czy to naprawdę jest świat, jakiego chcemy?” wskazuje na tematykę.

Przypominająca odtajnione akta tajnych służb, jest nie do pominięcia.

Album otwiera „Where We Where Young”, ale konkretnym początkiem jest dopiero „Deja Vu”, opisujące świat zniszczony, przewrócony do góry nogami i widziany z góry. „If I had been God (…) I believe I could have done a better job. If I were a drone (…) I would be afraid to find someone home”. Kolejne kawałki, jakby na potwierdzenie tej tezy, malują obrazy, których wolelibyśmy nie widzieć.

Picture yourself on the streets of Laredo
Picture the casbah, picture Japan
Picture your kid with his hand on the trigger
Picture prosthetics in Afghanistan
– „Picture That”

Cytowany „Picture That” muzycznie przypomina „Another Brick In the Wall” – charakterystyczne, spokojne i miarowe bicie basu, przerywane syntezatorowymi rozbłyskami, aż nazbyt silnie nawiązuje do „The Wall” i nie jest to jedyny moment, w którym mimowolnie pojawiają się skojarzenia ze złotymi czasami Pink Floyd (choć brakuje tej łkającej gitary Gilmoura… – tak, jestem w David Gilmour team :P).

W „Broken Bones”, „Oceans Apart” i, najlepszym z płyty, tytułowym kawałku, są motywy żywcem wzięte z „Wish You Were Here”, a „Bird In A Gale” śmiało mogłoby się znaleźć na „The Dark Side of the Moon”. Najsilniejsze skojarzenie budzi jednak „Smell the Roses” – to dosłownie muzyczny zlepek: „The Time” z „The Dark Side of the Moon” i „Have a Cigar” z „Wish You Were Here”. Na pewno rozpoznacie to brzmienie:

I dla porównania „Have a Cigar” z 1975 roku – te same charakterystyczne gitary, wokal, bas i linia melodyczna:

Od dawnych utworów odróżnia album chyba tylko bardziej zmęczony głos ponad siedemdziesięcioletniego już Watersa, brak pięknych motywów gitarowych Davida Gilmoura i obecność w większości utworów smyczków, które są jakimś substytutem gitary Davida.

Na koniec: wszystko to doceniam, naprawdę. Ale mam trochę zarzutów co do samej treści tekstowej płyty. Doceniam przesłanie, rozumiem potrzebę odpowiedzi na aktualną rzeczywistość (fragmenty o uchodźcach, fragmenty o Trumpie). Ale trudno nie odnieść wrażenia, że podłe czasy są sprawdzonym, leitmotivem, który niezależnie od daty wydania, gwarantuje miłe słowa krytyków. O wiele bardziej wolałabym usłyszeć Watersa wreszcie spełnionego i zwracającego się w stronę wartości niż zniszczenia.

„nowOsiecka”

To kompilacja czternastu piosenek Agnieszki, w wykonaniu młodych, polskich artystów. Aranżacje są niezwykle ciekawe, a powiew nowości, który wziął w podrygi dawne piosenki, zmienił je nie do poznania.

Wielu nie jestem w stanie słuchać w oryginalnych wykonaniach, bo, mimo że świetne tekstowo, muzycznie są nie odpowiadają przesłaniu piosenki.

Mistrzostwem świata na tej płycie jest „Ach, nie mnie jednej” w wykonaniu The Dumplings i „Zabaw się w mój świat” Musi Furtak. To samo w dawnym wykonaniu Urszuli Sipińskiej to zupełnie inna historia, inna energia.

Więcej o tej płycie pisałam w październikowym CSwTP.

Sohn, „Rennen”

Zmierzamy do końca, ale na skomentowanie czekają jeszcze trzy bardzo ciekawe albumy! Mój pierwszy kontakt z Christopherem Michaelem Taylorem, kryjącym się pod pseudonimem „Sohn” miał miejsce właśnie za sprawą „Rennen” – wydanego w ostatnim roku albumu fajnej elektroniki z nieco popowym wokalem. Numer 2 z płyty – „Conrad” leciał u mnie zapętlony przez kilka dni, zanim ruszyłam dalej. 😀 Tak działa na mnie rytmiczna perkusja, z oszczędną elektroniką w tle i jakby szepczącym, uspokajającym głosem na pierwszym planie.

Aranżacje są w moim guście. Ze względu na tę rytmiczność, nowa płyta Sohn jest teraz moim ulubionym albumem do czytania. Posłuchajcie zbliżającego się do R&B „Dead Wrong” i odrobinę transowego „Primary” – strony połyka się przy nich wspaniale.

To wszystko jednak nic. Płytę pokochuje się wraz z przesłuchiwaniem tytułowego „Rennen” – fortepian (wiecie, że mam słabość!) i senny, pojękujący głos Christophera rozkładają na łopatki. Jak ja szukam takich płyt jak ta!

Na „Rennen” album mógłby się dla mnie zakończyć. Od pierwszych utworów moje oczekiwania rosły, a „Falling” i wszystko co po nim, nieco rozczarowują. Czasem lepiej wydać krótszy album, ale taki, na którym każda piosenka jest co najmniej dobra.

Steven Wilson, „To The Bone”

Na koniec prawdziwa perła. Po 24 sekundzie płyty zorientujecie się, dlaczego tak polubiłam ten album! To oczywiście ta gitara, przywodząca na myśl „The Time”. Być może to zestawienie powinno mieć tytuł – iks płyt, przywodzących na myśl Pink Floyd! 😛 Ale spokojnie, już chwilę później do akcji wkraczają kubańskie Conga, rockowa perkusja i wspaniały Steven Wilson. 😀

Wstyd się przyznać, ale w okładkę „To the Bone” na Spotify kliknęłam tylko dlatego, że Steven przypomniał mi Leszka Możdżera i uznałam, że to nie może być słabe! Nie wiem, czy jest tak co do zasady, ale tym razem intuicja mnie nie zawiodła. To jedna z najlepszych, najbardziej energetycznych i najciekawszych płyt, jakie pojawiły się w 2017. 🙂 Nawiązuje do najlepszego rocka, nic z resztą dziwnego – Wilson jest znany ze znakomitych i wychwalanych pod niebiosa przez audiofilów remasterów płyt King Crimson, Yes i Tear for Fears.

Płyta jest taaak różnorodna, a jednocześnie tak spójna, że nie zbieram szczękę z podłogi i szczerze Wam polecam dodanie jej do swojej muzycznej listy. Mniej więcej połowa płyty zbliżona jest stylistyką do Floydów, połowa do lekkiego, brytyjskiego rocka.

Moje ulubione kawałki to tytułowe „To the Bone” (re-we-la-cja), „Refuge” i „Blank Tapes” – teraz widzę, że właśnie w tych trzech są słyszalne najsilniejsze wpływy z Floydów, ja to jednak mam pod tym kątem jakieś zboczenie i zaczynam myśleć, że moje zestawienia nie nadają się dla nikogo, kto nie podziela mojej miłości do PF. 😛 Ale co zrobić, przynajmniej się przyznaję!

Steve’a Wilsona przesłuchać trzeba! W końcu podobny jest do Możdżera.


Ciekawe, czy któraś z płyt zagości u Ciebie na dłużej!

Daj mi znać, i dodaj koniecznie, w czym Ty zasłuchiwałaś się w 2017 – jak zawsze czekam na Wasze muzyczne polecenia. 😀

Jeśli artykuł Ci się podobał, możesz polubić fanpage Zenbloga i śledzić blog w serwisie Bloglovin’ i na Instagramie. Będzie mi bardzo miło, jeśli dołączysz do grona obserwujących lub podzielisz się tym wpisem z innymi! ?

Inne wpisy, które mogą Cię zainteresować:

Kim jestem?

Aneta Kicman

Fotograf, freelancerka, magister filologii polskiej, optymistka, miłośniczka roślinnego jedzenia i życia w zgodzie ze sobą.

Moja firma:

Notatki z marginesów:

Miłość jest sposobem bycia. Energią emanującą z nas, gdy uwolnimy to, co ją blokuje.

- David R. Hawkins

Linki polecające:

Czego słuchać w trakcie pracy:

Ostatnio na blogu:

Zobacz również:

Instagram