Czego słuchać w trakcie pracy 11/2017 | Jesienna playlista do czytania

Cześć!

Jak mija Ci listopad? Nie wiem jak Ty, ale ja jesienią przełączam się w stan wyciszenia. Pracuję wtedy dużo, ale w każdej wolnej chwili zagrzebuję się pod kocem lub w kawiarni z książką w ręce i kawą z cynamonem na podorędziu. I sięgam po muzykę chmurną, deszczową i, może się wydawać, trochę ponurą, a bardzo melancholijną – jak pogoda za oknem. Ale ja czuję, że jest w niej jakaś dobra akceptacja nadejścia nowego okresu w roku.

Dziś będzie tylko muzyka: aż 18 ulubionych albumów, po które sięgam w listopadzie niemal co roku, albo… sięgnęłam po nie po raz pierwszy i tak mnie oczarowały, że nie wyobrażam już sobie jesieni bez nich! 🙂

Do tej pory w cyklu „Czego słuchać w trakcie pracy” ukazały się:

Wybrane utwory z jesiennych albumów i te, które nie znalazły się w zestawieniu,
znajdziesz na zenblogowej playliście
Spotify: Zenblog 11/2017 Jesienna playlista.


1. Pink Floyd, Wish You Were Here (1975)

Jesienne zestawienie zaczynamy jedną z moich ulubionych płyt wszech czasów. To płyta o nieobecności (może dlatego życie na niej pojawia się dopiero w czwartej minucie), nie tylko nieobecności Syda Barretta (byłego członka zespołu – „Shine On You Crazy Diamond” jest właśnie o nim), ale nieobecności wszystkich muzyków – co prawda byli w studio ciałem, ale nastroje były tak ponure, że nikt na siebie nawet nie patrzył.

Pamiętasz, jak pisałam w artykule 5 przeszkód na drodze do tworzenia, że genialne, docenione i oklaskiwane dzieło to jedna z najgorszych rzeczy, jaka może przydarzyć się twórcy? Oczywiście jeśli chodzi o produktywność i kreatywne podejście do tworzenia. No to Floydzi też mieli ten problem. Po wydaniu „The Dark Side of the Moon” (którą David Gilmour nazwał w wywiadzie „Twórczą pułapką”), było niemal pewne, że nic lepszego już w historii zespołu się nie wydarzy, tym bardziej że atmosfera na nagraniach też nie sprzyjała. Pogłębiły się konflikty i rozbieżne koncepcje, Gilmour odmówił zaśpiewania napisanego przez Rogera Watersa „Have a Cigar” (którego sam Waters przez braki wokalne wykonać nie mógł), Waters kłócił się ze wszystkimi (a przy okazji rozwodził), Richardowi Wrightowi nie chciał grać tekstów Watersa o zepsuciu w przemyśle muzycznym, bo zupełnie się z nimi nie zgadzał, a Nick Mason zajęty był ponurymi myślami o swoim małżeństwie, które chyliło się ku upadkowi.

Było tak apatycznie, że nikt z członków zespołu nie przejął się nawet mężczyzną, który pojawił się niespodziewanie na nagraniach w studio Abbey Road. Łysym, otyłym, z plastikową siatką z zakupami i zupełnie niepodobnym do… Syda Barretta, a okazał się nim we własnej osobie. Ponoć zgrało się to z odsłuchiwaniem „Shine On You Crazy Diamonds”, utworu poświęconego Barrettowi, ale sami oceńcie, czy temu wierzyć – życie pisze czasem najbardziej sztampowe scenariusze.

Wreszcie płyta została nagrana. I zebrała fatalne recenzje krytyków. A następnie podbiła świat – w ciągu pierwszego roku sprzedała się w sześciu milionach egzemplarzy (czyli sześciokrotnie pokryła się platyną), trafiła na pierwsze miejsca list przebojów, w tym listę albumów wszech czasów czasopisma „The Rolling Stones”, które w 1975 określiło płytę jako „pełną tanich chwytów”. I jest także jedną z moich ulubionych płyt.

Przywołałam tę historię dlatego, że czasem zbyt serio traktujemy przeciwności lub zdanie innych. „Wish You Were Here”, jedna z najlepszych płyt jakie powstały, też nie była wolna od takich niepewności!

2. alt-J, This Is All Yours (2014)

O tej płycie pisałam już w marcowym zestawieniu CSwTP – zachęcam, by wejść, poczytać, bo warto, tu nie będę się powtarzać. 🙂 Alt-J od czasów „This Is All Yours” nagrali jeszcze dwa albumy, jeden w 2016 (z którego kojarzycie na pewno znane z reklamy „Left Hand Free” – tak, tak, to oni!) a ostatni w 2017. Według mnie nic jednak nie przebiło płyty z 2014, składającej się z tak wielu barw, że trudno ją nawet jednoznacznie określić.

Niebawem Alt-J będą w Polsce – 5 lutego grają na warszawskim Torwarze. Kto się wybiera? <3

3. Greta Van Fleet, From The Fires (2017)

Greta Van Fleet to moje najnowsze odkrycie – amerykański zespół złożony z trzech braci Kiszka (czyżby polskie korzenie? :D) i Danny’ego Wagnera. Nie brzmią jak skrzyżowanie kiszek z Wagnerem, ale jak skrzyżowanie Led Zeppelin z Deep Purple. Od Zeppelinów wzięli brzmienie i wokal Roberta Planta (dosłownie!), a z Purple’i stylistykę utworów. Posłuchajcie tylko „Edge Of Darkness” – nie bez powodu umieściłam je na playliście zaraz po „All My Love” w wykonaniu Planta. K. myślał, że puszczam mu jakieś zaginione dzieło Zeppelinów.

4. East Forest, Orbits (2014)

East Forest to one man show. Muzyk z Portland, o nazwisku Trevor Oswalt, oznaczającym po niemiecku w przybliżeniu East (Ost) Forest (Wald), gra coś pomiędzy indie rockiem, klasyką a ambientem (czyli taką jakby luźną elektroniką bez jasno zmierzającej do celu linii melodycznej, raczej z dźwiękami krążącymi wokół tematu, za to z wyraźnym i powracającym non stop tematem).

Uwielbiam rozpoczynające się jak uruchomiona pozytywka, a jednocześnie z orientalnymi wpływami „Toad Lick”, uwielbiam wymykające się Vyana Vayu, uwielbiam też zamykający album „Choice”. Bardzo spokojna płyta, idealna gdy chcecie, by Wasz umysł odpoczął.

5. Pink Floyd, The Dark Side Of The Moon (1973)

Po wydaniu „Ciemnej strony księżyca” nic już nie było takie samo, a oczekiwania odbiorców poszybowały na niebotycznie wysoki poziom. Gilmour nazwał płytę „twórczą pułapką”, po której tak ciężko było usiąść do nagrywania „Wish You Were Here”. Nie wiedziałam o tym w dzieciństwie, gdy tata puszczał mi Floydów, ale zawsze lubiłam brzmienie zegarów na początku „Time” i spokojne i melancholijne, jakby zawieszone w przestrzeni kosmicznej „Us And Them”.

Do listy ulubionych kawałków z płyty dołączyły później „The Great Gig In The Sky” (cudowna, cudowna wokaliza), „Breathe”, „Money”, „Eclipse”… a niech to, lubię je wszystkie. I to dobrze, bo zlewają się w jedną, nierozróżnialną i pełną całość, dlatego najprzyjemniej słucha się „The Dark Side Of The Moon” od rozpoczynającego ją bicia serca na „Speak To Me”, do ostatniego (czyli dziesiątego) kawałka „Eclipse”. Dobrze, że nie trzeba już zmieniać strony winyla. 🙂

6. Sixto Rodriguez, Cold Fact (1970)

Znacie Sixto Rodrigueza, bohatera filmu „Sugar Man”? Sixto przeżył niesamowitą historię. Płytę „Cold Fact” wydał w 1970 roku w Stanach, ale nie zyskała rozgłosu, podobnie jak wydany rok później (również świetny – przesłuchajcie!) album „Coming from Reality”. Sixto odbijał się od drzwi wszystkich rozgłośni radiowych, nikt nie widział wartości w jego rockowo-bluesowych kawałkach i świetnych tekstach, a ze względu na nikłą sprzedaż albumów wytwórnia zerwała z nim współpracę. Zarabiał więc na życie jako pracownik fabryki, robotnik, pracownik fizyczny przy remontach i rozbiórkach w Detroit, ledwo wiązał koniec z końcem i podupadał na zdrowiu.

Tymczasem w południowej Afryce jego płyty były tak popularne, jak płyty Beatlesi na zachodzie, a postać Rodrigueza otoczona powszechnym kultem, właściwym tylko największym legendom rocka. Ze względu na teksty, jego muzyka stała się dla mieszkańców RPA symbolem wolności i motywacją do zrywu społecznego przeciwko działaniom apartheidu, a płyta, ze względu na ograniczoną liczbę egzemplarzy, białym krukiem. 😀

Sam Sixto Rodriguez dowiedział się o tym dopiero w 1997 roku, gdy jego córka znalazła w internecie poświęconą mu stronę, prowadzoną przez fanów z Kapsztadu, co doprowadziło do przyjazdu Rodrigueza do RPA na serię koncertów i stało się kanwą filmu dokumentalnego „Searching of Sugar Man” z 2013, który bardzo Wam polecam. 🙂 Link do trailera tutaj.

7. The xx, XX (2009)

Za tą tajemniczą nazwą kryje się londyński zespół, grający indie-rocka z połączeniem elektroniki. To, że nie było ich jeszcze w zestawieniu CSwTP to czyste niedopatrzenie! Płyta jest niesamowita: wyraźny beat przeplata się z ambientową elektroniką, budującą nastrój trochę tajemniczy, trochę melancholijny, a trochę usypiający. Hipnotyzujące „Intro”, świetne „Islands”, „Infinity” i „Stars” – sama przyjemność.

8. Tindersticks, The Something Rain (2012)

Tindersticks to zespół, który odkryłam ostatnio dzięki Matyldzie z Calm Station. „Show Me Everything” przykleiło się do mnie i nie mogę się oderwać! Uwielbiam ten rytmiczny, głuchy dźwięk ręki bongosów (o ile to bongosy?). Na płycie dostrzegam kilka znanych mi wątków – „Frozen” brzmi niemal jak nasze rodzime „Zaopiekuj się mną” grupy Rezerwat (no sami powiedzcie!), a „Come Inside” to siostra „Us And Them” Pink Floyd.

9. Pink Floyd, The Division Bell (1994)

To już takie trochę inne, spokojniejsze i bardziej harmonijne Pink Floyd, bo z ery Gilmoura, po odejściu z zespołu Rogera Watersa. Choć doceniam ostatnią płytę Watersa, jego teksty, wkład w płyty zespołu i trasę koncertową The Wall, jestem jednak w „drużynie Davida”. 😉 Bardziej cenię jego pyłgającą, łkającą momentami gitarę niż ASMR lub melorecytacje Rogera (Waters lubuje się w dodawaniu do swoich płyt „dźwięków życia” 😉 ).

The Division Bell jest właśnie wszystkim, co w Davidzie Gilmourze najlepsze. Absolutnie uwielbiam „Keep Talking”, „What Do You Want From Me” i „High Hopes”. Za instrumentację, gitarę, wokal Gilmoura i chórki.

10. Led Zeppelin, Physical Graffiti (1975)

Było o płytach ciut nowszych, a teraz wracamy do staroci. Nawet nie przyznawajcie się przede mną, jeśli nie znacie genialnego kawałka „Kashmir” Led Zeppelin. Utwór pochodzi z płyty „Physical Graffiti” i znalazł się (jak z resztą wiele innych tu wspomnianych) na liście 500 utworów wszech czasów magazynu „The Rolling Stones”. Czasopismo myliło się może co do „Wish You Were Here” Floydów, ale tu mają rację – „Kashmir” to utwór tak dobry i tak często służący za inspirację dla współczesnych utworów, że nie można go nie nie znać.

Cały album jest chyba najmniej spokojnym i najbardziej rock’n’rollowym ze wszystkich tu przywoływanych – nie wiem czy dacie radę słuchać go przy pracy (ja owszem!), ale nie mogło go zabraknąć. 🙂

11. The Doors, The Doors (1967)

I nadszedł ten moment! Najbardziej jesienny ze wszystkich jesiennych albumów – król deszczów, towarzysz herbatek wypijanych z książką i pod kocykiem, słuchany w kawiarniach (na szczęście, bo tam już nie od nas zależy dobór muzyki!) i w domu, gdy za oknem wietrznie, dżdżyście, a nawet śnieżno-deszczowo i minus 1 na termometrze. „The Doors” zespołu „The Doors” – szaleństwo, amok i histeria! „Break On Through (To The Other Side)” (apropos, oglądacie „Stranger Things”?), „Light My Fire” i totalnie psychodeliczne „The End”, wykorzystane jako ścieżka dźwiękowa do „Czasu apokalipsy”.

Czy jest jakikolwiek album bardziej pasujący do jesieni?! I pomyśleć, że to pierwsza płyta jaka została nagrana przez „The Doors” – rok 1967!

12. Twin Peaks Soundtrack (2017)

Jeśli jesteśmy już przy filmach, przejdźmy do soundtracków. Nowego „Twin Peaks” mimo wielkich nadziei nie zdzierżyłam. Ale muzyka jest przednia, idealnie pasująca do klimatu serialu (który jednak bardziej wiążę z pierwszymi dwoma sezonami). A „Twin Peaks Theme” powinno być jesienią obowiązkowe!

13. Stranger Things Soundtrack (2016)

Serial „Stranger Things” w pierwszym sezonie wiele miał wspólnego z „Twin Peaks”, teraz przypomina mi bardziej „Obcego” lub „Ducha”, ale ścieżka dźwiękowa jest równie dobra co w serialu z nieodżałowanym agentem Dale’m Cooperem (agent Cooper dziś już nie ten sam…), nawet utrzymana w podobnej stylistyce, choć nieporównywalnie więcej w niej elektroniki. Jest tajemnicza, momentami troszkę niepokojąca, ale mimo wszystko daleka od psychodelicznych momentów.

Płytę przesłuchać musicie jeszcze z jednego powodu! Wiecie, że Netflix robi świetne akcje reklamowe, prawda (np. trzy rowery bohaterów, przywiązane do tabliczki z nazwą miasteczka „Hawkins”, umieszczonej na warszawskim Powiślu)? Zobaczcie tylko jakie efekty pojawiają się w trakcie odtwarzania sountracka ze „Stranger Things” na Spotify. Kurczę, fajnie! 🙂

14. Pink Floyd, The Wall (1979)

Wiem, znowu oni. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, poza tym, że żadna jesień nie może przecież odbyć się bez „Hey You”, „Comfortably Numb” i „Nobody Home”. Już nic nie gadam o PF, słuchajcie!

15. Ten Years After, A Space In Time (1971)

Trochę rocka, trochę fortepianu, trochę smyczków. To jedna z takich płyt, które może nie prowadzą do zakochania na zabój, ale po prostu ogromnie się je lubi. Tę konkretną zwłaszcza za „I’d Love to Change the World” i „Hard Monkeys”.

16. Dawid Podsiadło, Comfort and Happiness (2013)

Wiem, to może być zadziwiające. Rzadko polecam polską muzykę, ale nie dlatego że jej nie słucham, ale dlatego, że póki co tworzę muzyczne zestawienia przeznaczone do pracy, czytania, obowiązków, a słuchając polskich tekstów łatwo się rozpraszam. Już nie raz myślałam o poleceniu Wam najlepszych kawałków pod kątem innych kryteriów (nie wiem czy bylibyście zainteresowani?) – jeśli tak na pewno pojawi się więcej polskiego, bo wiele cennych rzeczy zostało ostatnio wydanych.

Co do tej płyty, też wydaje mi się, że została wydana ostatnio, a było to… zaraz! 4 lata temu. I mamy kolejny listopad. Co tu dużo mówić – płyta świetna i bardzo w starym, rockowo-progresywnym stylu, do tego niespieszny, leniwy, jakby nieobecny głos Dawida i świetne brzmienie. Najbardziej lubię teraz „Elephant”, być może dlatego, że nie jest tak osłuchane jak inne kawałki.

17. Elliott Smith, Either/Or (1997)

Na koniec albumy dwóch wykonawców, poleconych mi przez Was w facebookowym komentarzu. Dziękuję! 🙂 Pierwszy z nich to Elliott Smith, w którego płycie „Speed Trials” się właśnie zasłuchuję. Jest cicha, spokojna i działa niemal kojąco. Szczególnie polecam Wam piękne „Between The Bars”.

18. Bon Iver, Bon Iver (2011)

Drugi z poleconych mi przez Was wykonawców to Bon Iver, którego głos co prawda kojarzyłam, ale dopiero teraz miałam okazję, by przesłuchać albumy w całości. I polubiłam ten z 2011, delikatny, lekko skręcający w stronę elektroniki, choć chyba przede wszystkim za szczególny głos Bona Ivera. Jego pseudonim jest fonetycznym zapisem francuskiego „bon hiver”, oznaczającego ponoć „dobrą zimę”, może więc nawet bardziej niż na jesień, Bon nadawałby się do zestawienia muzycznego na grudzień. 😉 Ale nie martwcie się, znajdę dla Was jeszcze coś fajnego na Święta! Po moje ulubione świąteczne klasyki możecie zajrzeć do zeszłorocznego, grudniowego CSwTP 12/2016 Edycja świąteczna. 🙂


Hej!

Mam nadzieję, że te kawałki umilą Ci długie, listopadowe wieczory. 🙂 Jeśli chcesz umilić je sobie jeszcze bardziej, zajrzyj do niezbędnika jesiennego introwertyka, a po gotową playlistę z wybranymi utworami na Spotify – znalazło się na niej wiele dodatkowych kawałków, których nie umieszczałam w zestawieniu albumów. Playlistę znajdziesz tutaj: Spotify: Zenblog 11/2017 Jesienna playlista.

I koniecznie daj znać, jaka jest Twoja ulubiona muzyka jesieni!

Inne wpisy, które mogą Cię zainteresować:

Kim jestem?

Aneta Kicman

Fotograf, freelancerka, magister filologii polskiej, optymistka, miłośniczka roślinnego jedzenia i życia w zgodzie ze sobą.

Moja firma:

Notatki z marginesów:

Miłość jest sposobem bycia. Energią emanującą z nas, gdy uwolnimy to, co ją blokuje.

- David R. Hawkins

Linki polecające:

Czego słuchać w trakcie pracy:

Ostatnio na blogu:

Zobacz również:

Instagram