Sowy nie są tym, czym się być wydają, a to może być biurko minimalisty, choć nie wygląda.
Jeśli zaglądasz tu czasem, z pewnością wiesz, że minimalizm jest mi bliski, a pozbywanie się rzeczy uważam za całkiem potrzebne i oczyszczające doświadczenie. Dzięki próbie ograniczenia, zauważamy co jest dla nas ważne, a z czym mamy pewien problem (tj. nasze przywiązanie jest zbyt duże w stosunku do rzeczywistych potrzeb).
To, że rezygnujemy z posiadania części przedmiotów (czy to ze względu na potrzebę przestrzeni, większej ilości czasu lub po prostu dla własnego zdrowia psychicznego), nie znaczy jednak że musimy przykleić sobie etykietkę i już do śmierci przy niej tkwić.
Wolność
Jak czytam komentarze pod tekstami o minimalizmie, które zwracają uwagę na rzekomą niekonsekwencję autorki, ponieważ mimo wprowadzenia minimalizmu pozostawiła sobie szafę pełną ubrań, bibeloty na półkach, kolekcję winyli, to myślę, że coś poszło nie tak i ten trend został źle zrozumiany.
W minimalizmie nie chodzi o ograniczanie sumy posiadanych rzeczy do konkretnej liczby, ani o to, by mieszkać w pokoju z gołymi ścianami. To naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Nie chodzi o to, by cały swój dobytek zmieścić do plecaka, choć rozumiem, że dla niektórych osób dopiero wtedy jest wolność. Bo właśnie chodzi o tę wolność. Nie tyle wolność wyboru (tę uważam za sprawę oczywistą, o której nie trzeba nikomu przypominać), ale wolność od rzeczy.
Utożsamienie
Gromadząc, chomikując, chcąc nie chcąc przywiązujemy się. Zaczynamy wierzyć, że to, co posiadamy o nas stanowi. Jesteśmy tak mądrzy jak wielka jest nasza biblioteka. Jesteśmy tak wysportowani, jak wskazuje na to kolekcja ubrań na siłownię. Mamy tyle klasy, jak wyrafinowana jest nasza garderoba. Jesteśmy tak dobrymi blogerami, jak bardzo Instagram friendly jest nasze biurko (moje ostatnio wypiękniało, ale to nie ma znaczenia).
To oczywiście fikcja, bo wszystko, czego nam potrzeba jest w nas i nawet największa biblioteka nie da takiej pewności siebie, jak zwyczajna (choć nie prosta) akceptacja. Kiedy poczucie wartości lub poczucie bezpieczeństwa budujemy na rzeczach (co wcale nie jest domeną ludzi zadufanych w sobie), zawsze, zawsze z tyłu naszej głowy musi być strach. Strach o to, że kiedyś możemy to wszystko stracić. A kto wraz z biblioteką chciałby stracić całą swoją mądrość, wraz z garderobą klasę?
To naturalne, że utożsamiając się z rzeczami, boimy się o ich stratę, bo nie chodzi tu już tylko o rzeczy, chodzi o część nas. Nie da się żyć swobodnie i spokojnie, a jednocześnie w ciągłym strachu. Strach to klatka o grubych prętach, a w minimalizmie chodzi o to tylko, by nie wzmacniać jej ścian.
Minimaliści też się boją
Gdybyśmy chcieli ograniczyć liczbę posiadanych rzeczy do stu przedmiotów, uciekając z klatki, trafilibyśmy do dokładnie takiej samej, tyle że mniej widzialnej. Zajmując się rzeczami, dalej jesteśmy ich niewolnikami – tym razem poczucie własnej wartości karmimy myślą o tym, że mamy ich konkretną liczbę, a energię wkładamy w to, by nie dopuścić do jej przekroczenia. Rzeczy. Rzeczy. Rzeczy. Tak samo, jak w przypadku gromadzenia, ciągle myślimy o rzeczach, prawda?
Strach o ich utratę może być równie duży, jak w przypadku kolekcjonera mnóstwa przedmiotów, a może nawet większy. W końcu rzeczy są dla nas tym bardziej cenne, im mniej ich mamy.
Ograniczenie stanu posiadania do jednego plecaka nie jest czymś nagannym ani godnym podziwu, podobnie jak posiadanie bez ograniczeń. W obu przypadkach możemy trząść się ze strachu o to, że wraz z utratą tych przedmiotów, utracimy część siebie, swoich umiejętności, kompetencji, wartości.
„Rozsądne” centrum?
Posiadanie stu rzeczy to nie jest skrajność, podobnie jak posiadanie dziesięciu tysięcy – to tylko doświadczenia, które dla kogoś mogą być tym, czego potrzebuje: totalnym środkiem, centrum, nie skrajnością. To słowo nic nie znaczy, poza tym, że mówiąc o skrajnościach swoje centrum uznajesz za jedyne obowiązujące, bo jak inaczej określiłbyś skrajność? Nie oceniajmy więc: to dla mnie skrajność, przesada, bo przedmiotów trzeba mieć po środku, ani sto ani dziesięć tysięcy, tylko coś pomiędzy. To kolejna szufladka, którą właśnie wymyślasz!
Minimalizm to nie liczba rzeczy, ale nastawienie do nich
„Rozsądna liczba” to subiektywna fikcja. Zmienia się zależnie od epoki, szerokości geograficznej, możliwości, czasu, trybu życia, predyspozycji, upodobań. Uniwersalna – nie istnieje. Jeden plecak czy całe królestwo – to bez znaczenia. Po co przywiązywać wagę do liczb – to tylko liczby. Lepiej skupić się na tym, co te przedmioty dla nas znaczą. Czy moglibyśmy żyć bez nich.
A jeśli dojdziemy do wniosku, że tak, że nawet strata ulubionej pamiątki lub drogiego zegarka nie pozostawi w nas głębokiej rany – wtedy jesteśmy wolni. Nie wtedy, gdy pozbędziemy się ich fizycznie, a wszystko, co mamy zmieścimy do jednego plecaka, który będziemy cenić nad życie.
Jesteś stałym czytelnikiem Zenbloga?
Jeśli tak, mam do Ciebie pytanie. Na blogu zaszły kosmetyczne zmiany. Pojawił się nowy font, a lewą szpaltę zwęziłam na tyle, by łatwiej było ogarnąć wzrokiem większe partie tekstu. Będę wdzięczna, jeśli dasz mi znać, czy nowy font dobrze się czyta, a kolumny wyglądają proporcjonalnie. Oczywiście czekam też na Twoje komentarze dotyczące tekstu. 🙂 Paaa!
Inne wpisy, które mogą Cię zainteresować:
Śledź ZenBlog na Facebooku i w serwisie Bloglovin’.