Zrelaksowana głowa i inne rzeczy, które zabieram na jesienny wyjazd

Dziś jedziemy na Mazury! Zaledwie na kilka dni, ale dobrze spędzone mogą zastąpić i dwutygodniowy urlop. 🙂 Cieszę się ogromne na te upragnione miniwakacje. Otwarta walizka leży obok. Pakując się, słuchając płyty Run to Waters Justina Nozuki, piszę dla Was ten post.

10 rzeczy, które zabieram ze sobą:

1. Zrelaksowana głowa

Przed wyjazdem domknęłam wszystkie możliwe teraz do domknięcia sprawy. Kosztowało mnie to kilka zarwanych nocy. Tak, nie zawsze można zachować idealny model dnia, ale co z tego, jeśli to tylko kilka dni? Wszystko po to, by te wolne dni spędzić właśnie na wolności, a nie odbieraniu telefonów, pisaniu maili i myśleniu o pracy.

Mam taki nawyk, że jeśli nie spiszę rzeczy do zrobienia po powrocie, przez cały czas będę starała się o nich „nie zapomnieć”. 😉 Dlatego kartka z to do list na powrót już czeka. Wcale mnie to nie stresuje. Raczej uspokaja, bo wiem, że wszystko jest pod kontrolą i na wszystko przyjdzie czas po powrocie. Na spokojnie!

2. Książki

Kiedy kupowałam Kindle’a, za jeden z argumentów przekonujących do zakupów wzięłam to, że z Kindle’m walizka jest lżejsza. Niestety, okazało się, że to tak nie działa. 😉 Kindle’a uwielbiam i tak (po prostu ma wiele innych zalet), ale poza nim zabieram tonę papieru:

– Kamil, planuję wziąć dużo, dużo, dużo książek na wyjazd! Mogę? (w sensie: zmieszczą się?)
– Hm. Możesz wziąć tylko „dużo”.
– Tak mało??

Jedzie ze mną przede wszystkim Prosto i uważnie na co dzień – książka Agnieszki Krzyżanowskiej z bloga Agnes on the Cloud, o której wspominałam w ostatnim podsumowaniu miesiąca. Wiem, że czytanie jej w spokoju i wśród natury, może nad jeziorem, będzie podwójną przyjemnością.

Jadą też dwie książki Alana Wattsa, prawdopodobnie na razie tylko do przejrzenia, a wezmę się za nie po skończeniu kilku, które obecnie czytam. Alana Wattsa poleciła mi Dorota z Witaj Słońce, zamówiłam więc sobie jego Drogę Zen, a chwilę później znalazłam odniesienie do Wattsa w czytanej wtedy Kwestii bogów Campbella (znakomita książka!). No i domówiłam drugą – Radosną kosmologię.

Zabieram też odrobinę poezji (Yeats, też z polecenia Josepha Campbella) i… Kubusia Puchatka. Film Kubusiu, gdzie jesteś? ujął mnie totalnie i zatęskniłam za misiem o małym rozumku.

Jedzie też kolejna książka Pinkera, czyli Piękny styl – trzysta stron na temat języka i stylu w dzisiejszym, przepełnionym krótkimi formami, świecie. To zupełnie inny temat niż te, które Pinker zwykle podejmuje (np. Tabula rasa czy Zmierzch przemocy są raczej książkami socjologicznymi, dotykającymi kondycji ludzkiej i ogólnie kontekstu człowieczeństwa). Tym bardziej jestem ciekawa, bo to jeden z tych ludzi, których czytam z wielką, wielką przyjemnością. No i nie mogę się doczekać polskiej premiery Enlightenment Now!!!

Jeśli chodzi o lektury okołobiznesowe czy ogólniej rozwojowe w takim typowym znaczeniu tego słowa, jadą ze mną dwie: nowy Szafrański (Zaufanie, czyli waluta przyszłości) i Przeszkoda czy wyzwanie, Ryana Holidaya, w której trakcie jestem.

Jedzie też cieniutki i do szybkiego przeczytania Emerson, jedna superciekawa książeczka o autentyczności, Kod duszy Jamesa Hillmana, którą ostatnio wypatrzyłam w Empiku i książki, które kończę: Dennett i Zeland.

Tak, wiem, że jedziemy tylko na kilka dni. 😛 Ale lubię mieć wybór i iść w czytaniu za ciekawością. Czy to mnie choć trochę usprawiedliwia?

3. Termos i zielona herbata

Czy jest coś przyjemniejszego, niż łyk ciepłej, esencjonalnej herbaty podczas jesiennego spaceru po lesie? No nie ma. Jeszcze lepiej jest tylko wtedy, gdy z kimś te chwile dzielimy.

Ostatnio obkupiliśmy się w Czasie Herbaty i mam nową herbacianą miłość (obok Senchy i Banchy) – nazywa się kiczowato: Dotyk Anioła! Kto pamięta ten serial z lat 90.? 😀 Dotyk Anioła w herbacianym wydaniu ma smak iście… cmentarny. Wiem, że nie brzmi to jak zaleta, ale zaufaj mi. Trzeba spróbować, żeby zrozumieć. Jest naprawdę pyszna – zielona, łagodna, z lekkim posmakiem jesieni, nie za słodka, z delikatną nutą goryczy – tak jak lubię.

4. Nadzieja na spokojne, wczesne poranki

Nie wiem, czy znasz moją wielką słabość – jestem strasznym śpiochem. Albo inaczej: śpię tyle, co wszyscy, ale mimo starań, doba tak mi się jakoś przesuwa, że wcześniej czy później kładę się w nocy, a wstaję „nie rano”, że tak eufemistycznie to ujmę. A kiedy wstawać nie muszę, to czasem ciężko mnie dobudzić. 😉

Jest jednak jeden sposób, by skłonić mnie do porannego wstawania – zaoferowanie mi gotowego i czekającego na mnie (a najlepiej i kuszącego smakowitymi zapachami) śniadania! Zarezerwowaliśmy nocleg z posiłkami i o 9 będę musiała już grzecznie siedzieć za stołem – bardzo się z tej zewnętrznie narzuconej dyscypliny cieszę. Och, a gdyby były to śniadania w plenerze, to już w ogóle skakałabym z radości.

Marzę, by przed lub po śniadaniu mieć czas na medytację, poranne strony lub po prostu posiedzenie chwilę w ciszy.

5. Notatnik

Do swobodnego pisania na setki sposobów. W tej kwestii nie stawiam sobie celów, piszę jak czuję. Czasem są to zapiski w formie list ważnych dla mnie rzeczy. Czasem myśli i odkrycia, czasem notatki z książek. A czasem poranne strony lub strumień świadomości. Albo rzeczy, za które jestem wdzięczna.

Nie skupiam się na przechowywaniu tych zapisków (choć niektóre, jak np. notatki z książek, przydają mi się później do wpisów). Samo pisanie ma wielką moc i dla mnie jest celem samym w sobie. Wiele mnie uczy o mnie samej.

Ostatnio gdzieś czytałam (nie wiem czy nie u Dennetta), że pisanie jest konieczne dla rozumienia, bo dopiero pisząc nazywamy, a więc naprawdę zdajemy sobie sprawę z tego, co wcześniej było w nas nieuświadomione. To stuprocentowa prawda.

6. Kalosze i zamiar chodzenia do lasu nawet w deszczu!

Niby drobiazg, niby wszyscy wiemy, że wynaleziono kalosze i nie trzeba siedzieć w trakcie deszczu w domu. A jednak dla mnie przez długi czas były wspomnieniem z dzieciństwa. Nie wiem czemu w dorosłym życiu tak późno zaczęłam z nich korzystać. A teraz ani błoto, ani deszcze, ani kleszcze nie są mi straszne i mogę spacerować po lesie naprawdę kiedy chcę. I nie ojojać, że buty mi się zniszczą od wilgoci i błota.

Moje kalosze to tak naprawdę buty jeździeckie z Decathlonu, które tyle razy polecała Life Managerka – są czarne, zupełnie proste i wyglądają jak oficerki. W tym roku pojawiły się też w wersji sztybletów. Jeśli jeszcze nie masz, marsz do Decathlonu, żebyś później nie miała wymówek od jesiennych spacerów. 🙂

7. Filmy na wieczór

Moja dzielnicowa biblioteka jest the best. Nie tylko dlatego, że ma spory dział z audiobookami i kilka półek fascynujących książek, których nikt (poza mną) nie wypożycza. Kocham ją też za całkiem pokaźny wybór filmów, do których co raz to dołączają nowości. Wypożyczyliśmy kilka (nie tylko nowości) z myślą o Mazurach.

Wielkie oczy (Tim Burton) – Amy Adams i Christopher Waltz w roli małżeństwa Margaret i Waltera Keane’ów, z którego jedno malowało charakterystyczne portrety postaci z wielkimi oczami. Które z nich było autorem obrazów? Dziś wiemy, że była to Margaret, ale w latach 50-60. nie było to wcale takie jasne. Jaka prawda stała za portretami o smutnych oczach?

Lady Bird (Greta Gerwig) – to film, o którym było głośno. Zdobył pięć nominacji do Oscara (w tym za najlepszy film, scenariusz i żeńską rolę pierwszoplanową). Opowiada o dojrzewaniu, ścieraniu się z narzucanymi z zewnątrz (ale i od środka) powinnościami i szukaniu w tym wszystkim siebie. Znany motyw w nowej formie.

Pełnia życia (Andy Serkis) – od kiedy zobaczyłam zwiastun, wiedziałam, że chcę ten film obejrzeć. Nie udało się w kinie, ale może to i lepiej, bo będę mogła sobie komfortowo szlochać sam na sam z Kamilem. Film o woli życia, niezależnie od tego, jakie karty nam to życie rozdaje. W rolach głównych Andrew Garfield (którego można kojarzyć z Social Network) i piękna Claire Foy (czyli Królowa Elżbieta z The Crown).

Big Fish (Tim Burton) – to drugi film Burtona, który zabieramy, opowieść o synu i ojcu, pełna baśniowych, mitycznych elementów. W roli ojca za młodu – Ewan McGregor. Na drugim planie pojawia się też cudowna Helena Bonham Carter, którą uwielbiam od czasu Sweeney Todda!

Motyl i skafander (Julian Shnabel) – film, którego jeszcze nie oglądałam tylko przez przypadek. Opowiada historię francuskiego dziennikarza i redaktora Elle, który w 1995 roku doznał udaru mózgu i paraliżu ciała. Jedynym kontaktem z otoczeniem stała się możliwość mrugania jednym okiem. W ten sposób napisał książkę Skafander i motyl. W rolach głównych Mathieu Amalric i Emmanuelle Seigner.

Ups, tylko że do dyspozycji mamy tylko trzy wieczory. 😉 Trzeba będzie dokonać trudnego wyboru. Jeśli widziałaś któreś z tych filmów, będę wdzięczna za podpowiedzi, które najbardziej warto obejrzeć. 🙂

8. Planszówki

Grasz? Bo ja tak! Na Mazury zabieramy Najemników. To jedna z niewielu gier planszowych, które są dobrze zaplanowane na rozgrywkę dwuosobową i nie nudzą się po pierwszych kilku turach (a zasad nie trzeba przypominać sobie zbyt długo). Może brzmi to jak rozrywka dla emerytów, ale ja takie właśnie lubię. 🙂

9. Ciepłe ubrania do wieczornego siedzenia na pomoście

Wielka, ciepła, brązowa chusta, która może służyć i za koc, kiedy siedzi się wieczorem na pomoście, trafiła do walizki w pierwszej kolejności. A zaraz za nią kilka t-shirtów, dwa swetry, długie spodnie, ciepła bluza i przeciwdeszczowa kurtka z kapturem.

Uwielbiam czas, gdy nadchodzą wieczorne chłody, na zewnątrz jest 12-17 stopni i trzeba ubierać się na cebulkę. Wtedy mogłabym spędzać w plenerze cały dzień. Najlepiej smakuje mi wtedy herbata. Najlepiej smakują powroty do ciepłego domu, ciepłe obiady i sen pod grubą kołdrą. Jak tego nie kochać?

10. Aparat i zero presji

Nie byłabym sobą, gdyby Nikon i kilka szkieł nie jechały ze mną. 🙂 Jak zawsze jest dylemat czy pójść w minimalizm i zabrać tylko 50-kę lub 35-kę, czy może oba wraz z 85-ką. A może jednak wziąć też 105 mm do zdjęć listków, rosy i ślimaczków? Tak, tak, to moje dylematy…

Lubię fotografować na wakacjach, ale nie lubię, gdy zabieranie aparatu ze sobą lub robienie zdjęć w trakcie różnych momentów, zaczyna mnie ograniczać lub zbyt odciągać od tu i teraz. Dlatego nie rozumiem ludzi, którzy non stop przyklejeni są do aparatu na ślubach i weselach, na których są gośćmi i mogą przecież w tym czasie się bawić, wzruszać, etc. Przecież tak dużo się wtedy traci z przeżywania!

Dopiero niedawno nauczyłam się łapać w tym fotografowaniu dla siebie balans i choć czasem żałuję, że nie mam aparatu na każdym spacerze, wiem, że mam coś w zamian: cieszenie się tymi chwilami lub swobodę i brak ciążącego na ramieniu klocka, na który ciągle trzeba uważać.

Bez presji liczę jednak na to, że uda mi się uchwycić kilka pięknych zdjęć natury, zbliżeń na coraz bardziej jesienne liście, widoków z leśnego duktu. A gdyby rankiem pojawiła się mgła, wstanę bez ociągania i pobiegnę nad jezioro, by ją fotografować. <3 Obiecałabym, ale w sumie nie gwarantuję, czy ciepła kołdra i poduszka, kiedy jedną nogą będę już poza łóżkiem, mnie nie obezwładnią. 😉 Ale mogę obiecać, że wtedy nadrobię senne zaległości. 🙂


Moja walizka prawie pełna!

Mam nadzieję, że o niczym nie zapomniałam! 😀 Daj znać jakie są Twoje plany na jesień.
Celebrujesz ją czy najchętniej przespałabyś ten czas i obudziła się dopiero wiosną?
A może też planujesz jesienny wyjazd? 🙂

Inne wpisy, które mogą Ci się spodobać:

 

Możesz polubić fanpage Zenbloga i śledzić blog w serwisie Bloglovin’ i na Instagramie. Będzie mi miło, jeśli dołączysz do obserwujących lub podzielisz się tym wpisem z innymi.

Kim jestem?

Aneta Kicman

Fotograf, freelancerka, magister filologii polskiej, optymistka, miłośniczka roślinnego jedzenia i życia w zgodzie ze sobą.

Moja firma:

Notatki z marginesów:

Miłość jest sposobem bycia. Energią emanującą z nas, gdy uwolnimy to, co ją blokuje.

- David R. Hawkins

Linki polecające:

Czego słuchać w trakcie pracy:

Ostatnio na blogu:

Zobacz również:

Instagram