Choćbyśmy byli nie wiem jak pozytywnymi ludźmi, w naszym życiu i tak będzie obecny smutek. Niech nie zwiodą nas uśmiechy na instagramowych fotografiach, ani energia, z jaką deklarują się codziennie siadać do biurek zamiłowani w swojej pracy freelancerzy. WSZYSCY, ja też i Ty też, mamy zmartwienia, wszyscy mamy smutki i wyczynem wcale nie jest życie pozbawione tej emocji, ale przyjmowanie jej za każdym razem z otwartymi ramionami – jak dobrego gościa, którego traktujemy z szacunkiem i uwagą, a żegnamy wtedy, kiedy gotowy jest nas opuścić.
Ponieważ przyczyny smutku zwykle szukamy na zewnątrz, tam też szukamy sposobu na zmianę tego stanu. Na zewnątrz! Czyli dokładnie tam, gdzie nie mamy na nic wpływu – nie wiem czy widzisz absurd tej sytuacji, ale zaznaczę dla większej klarowności, że mamy niemal całkowity wpływ na to, co dzieje się wewnątrz nas, a nie chcemy z tego skorzystać. „Niemal” całkowity, bo tego też trzeba się nauczyć.
Chcemy, by coś z zewnątrz, szast-plast, usunęło nasz smutek i jesteśmy oburzeni, że koleżanka nie umie nas pocieszyć, czekolada tylko udaje przyjaciółkę, a partner nawet nie zauważył, że coś jest nie tak. Cały świat miał przecież nas pocieszyć, bo MY czujemy teraz smutek, prawda?
Co zwykle robimy?
Szukanie pocieszenia u innych
Ustalmy to na początku: inni ludzie w żaden sposób nie są odpowiedzialni za to, by zmieniać nasz nastrój. To, że czasem starają się to robić (a czasem w sposób przynoszący skutek odwrotny do zamierzonego), nie znaczy, że mamy stuprocentowo na nich polegać w tej kwestii.
Nie dlatego, że są nieempatyczni lub zapatrzeni w swój czubek nosa, ale dlatego, że mają swoje życia, ograniczony czas i… odpowiedzialność za własne szczęście. Choćby mieli najlepsze intencje, nie zawsze muszą wszystko rozumieć lub współodczuwać. Mogą po prostu zagrać z nami w „kto ma gorzej” lub nie zrozumieć czy nie zauważyć problemu.
Naturalnie to wspaniale, jeśli mamy kogoś, kto niezmiennie jest dla nas wsparciem i potrafi rozwiać najczarniejsze chmury nad naszą głową. To super! Ale jeśli takiej osoby nie mamy (lub nie sprostała zadaniu), to nie znaczy, że mamy być smutni, bo ludzie wokół TACY SĄ. Brak pocieszenia nie usprawiedliwia nas w zaprzestaniu dążenia do własnego szczęścia.
Inni zawsze będą dla Ciebie wsparciem dokładnie na tyle, na ile w danej chwili mogą i potrafią, ale czasem oznacza to bardzo niewielkie zasoby możliwości i empatii.
Poleganie na „poprawiaczach humoru”
Czekolada, dres, książka, muzyka, serial, łóżko – nie pytają, rozumieją. W rzeczywistości jednak wyświadczają niedźwiedzią przysługę: niby zamiatasz problem pod dywan i tam nie patrzysz, ale z drugiej strony wiesz, że problem nadal jest, a nie dajesz sobie prawa, żeby aktywnie o nim myśleć.
Myśli są jednak mimowolne i jeśli naprawdę czymś się martwisz, przebiją się przez chwiejny mur uwagi skupionej na Netflixie i przypomną Ci, o czym chciałeś niepamiętać (bo myśli ze swojej natury ostrzegają o zagrożeniach, analizują i wyszukują potencjalne problemy i możliwe ich rozwiązania, a potem powikłania od tych rozwiązań – taka jest ich biologiczna funkcja).
Rzucenie się w wir obowiązków
Kiedy chcemy „niemyśleć” o swoich smutkach, zdarza nam się pracować więcej, żeby zagłuszyć przykre myśli, ale działa to dokładnie tak samo, jak w przypadku poprawiaczy humoru. Z tą różnicą, że obowiązki są może lepszą wymówką, ale mniej odprężającą czynnością.
Poprawiacze humoru co prawda nie rozwiążą problemu, ale przynajmniej nas zrelaksują – sprawią, że uspokoimy akcję serca, spadnie poziom adrenaliny a my znów będziemy w stanie myśleć racjonalnie (to jednak pozytywny wpływ w sytuacji stresowej, a nie w sytuacji smutku).
Smutne myśli i tak znajdą drogę, by powiadomić Cię o swoim istnieniu. Bo one tak naprawdę chcą dla Ciebie dobrze.
Brzmi to tak, jakbyśmy mieli odebrać sobie każde schronienie przed smutkiem – ramiona bliskiej osoby, zakupy, jedzenie lub film na poprawę humoru, możliwość ucieczki w pracę. Oczywiście możemy z nich korzystać, chodzi tylko o to, by nie stosować ich jako remedium. Bo one dobrym remedium nie są, mogą co najwyżej sprawić, że poczujemy się lepiej, jeśli wcześniej sami sobie na to pozwolimy.
3 kroki do poprawy nastroju
w zgodzie ze sobą
Zwykle nie chcemy czuć smutku nawet przez chwilę – wolelibyśmy zapomnieć, że takie uczucie w ogóle istnieje. Gdy czujemy mgliste przeczucie, że jest gdzieś w pobliżu, zamykamy serca na wszystkie spusty i nie pozwalamy sobie czuć. A co, gdyby przyjąć ten smutek, którego tak bardzo w swoim życiu nie chcemy?
Jest z nim dokładnie tak samo jak z bólem: gdy nie chcemy go czuć, to dotyka nas jeszcze bardziej. A gdy go zaakceptujemy, nastawimy się na jego wizytę i przyjmiemy z otwartymi ramionami – będzie nieproporcjonalnie mniejszy w stosunku do naszych oczekiwań.
Po pierwsze: Mam prawo tak się czuć.
Mi samej zawsze bardzo pomaga myśl (lub słowa kogoś bliskiego), że moje emocje są całkowicie zrozumiałe w sytuacji jaka mnie spotkała i (ważne!) biorąc pod uwagę mój bagaż.
Pytanie o to, kiedy będziemy mieć dzieci, dotknie nas o wiele bardziej w sytuacji, kiedy chcielibyśmy je mieć, a nie możemy (bagaż), niż jeśli po prostu o tym nie myśleliśmy. Smutek może być niezrozumiały poza kontekstem, ale będzie całkiem naturalną reakcją, po zapoznaniu się z osobistym zestawem doświadczeń i potrzeb. Dlatego żadnej przyczyny smutku nie można rozpatrywać obiektywnie – on ma sens tylko w ujęciu subiektywnym (dlatego wykazanie się empatią, której oczekujemy od innych, nie jest sprawą prostą).
Jeśli jest Ci źle, weź ten smutek. Powiedz: OK. Jestem smutna. Czuję złość, niechęć, strach lub żal. I mam prawo tak się czuć! Czuję to, bo stało się to, co się stało (sytuacja), a ja chciałam żeby stało się inaczej (bagaż). Nawet jeśli nie możemy znaleźć bezpośredniej przyczyny smutku, to też jest w porządku – ludzie nie zawsze czują się szczęśliwi. Też masz do tego prawo.
Jednocześnie chcę podkreślić: mamy PRAWO czuć się smutni, ale nie obowiązek. Nie jesteśmy zobowiązani czuć się tak, jak ktoś chciał, żebyśmy się poczuli lub jak spowodował to niezależny czynnik zewnętrzny. W przyjęciu tego nastroju nie ma nic złego, jeśli do nas przychodzi. Ale jeśli zdecydujemy, że wystarczy, mamy prawo wyjść z tego stanu, bo mamy też prawo dążenia do szczęścia. Smutek, jak każda emocja, to pewien etap. Który minie, jak wszystko.
Prawo do smutku nie jest argumentem za tym, by tkwić w nim przez całe życie, tak jak prawo do choroby nie oznacza, że musimy chorować wiecznie. Prawo do smutku to zrozumienie i empatia dla nas samych. Wybaczenie sobie, że czujemy się jak czujemy.
Jeśli teraz sięgniemy po kocyk, czekoladę i książkę, to zrobimy to z miłością do siebie i z pełną świadomością i akceptacją swojego nastroju. Nie będzie to nieświadomy odruch na autopilocie. Ma to tę przewagę, że wiedząc, dlaczego coś robimy* (na przykład oglądamy cały sezon serialu w jeden wieczór, zajadając się lodami), możemy świadomie powiedzieć: „OK, już wystarczy”.
*Przyjmuję, że wszyscy rozumiemy, że robimy to dlatego, że my jesteśmy smutni, a nie dlatego że ktoś nas rzucił czy wyrządził nam przykrość.
Po drugie: Czy mam wpływ na to, co mnie martwi?
Pewnie wszyscy stali czytelnicy Zenbloga mają już dosyć stoików, ale to pytanie jest tu esencją: czy mam wpływ na sytuację i czy moje negatywne emocje zmieniają coś na lepsze? Czasem mamy nadzieję, że uda nam się nimi kogoś ukarać, ale w rzeczywistości… nawet nie muszę kończyć tego zdania, wiesz już co dalej.
Bywa też, że nie pozwalamy sobie na lepsze samopoczucie, bo wydaje nam się, że w obliczu negatywnej sytuacji negatywne emocje są bardziej na miejscu. W rzeczywistości są tylko orężem wizerunkowym. To tylko piękne szaty ego.
Zapewne sytuacja nie pogorszy się, jeśli poczujemy się lepiej. A więc nieśmiało, możemy – nie musimy, poczuć się lepiej. Gdy tylko zdecydujemy, że jesteśmy gotowi. Poobserwujmy przez chwilę swój smutek i świadomie wybierzmy moment. W porządku, jeśli jeszcze nie, jeśli jeszcze za wcześnie.
Po trzecie: Jak zachowałby się bohater filmu?
Możemy sobie wyobrazić, że nasza sytuacja jest sceną z filmu, problemem, wobec którego stanął jego bohater. Taki bohater, którego lubimy i rozumiemy jego trudny moment – w końcu w żadnym filmie bohaterowie nie umykają przed wszystkim problemami.
Jeszcze jedna kwestia jest ważna: nie znam filmu, w którym bohaterowie od pierwszej do ostatniej klatki czuliby się niezmiennie tak samo – smutni lub szczęśliwi. Nastroje są płynne. Zmieniają się, a bohaterowie przechodzą przez punkty graniczne, choćby miało im to zająć mnóstwo czasu. Smutek, radość – to etapy. To naturalne, że przychodzą, to naturalne że odchodzą.
Więc jak zachowa się bohater Twojego filmu?
To pytanie to świetne narzędzie, by ruszyć i, mimowolnie, poczuć moc sprawczą do napisania dalszego ciągu. Yyy… dalszego ciągu scenariusza, oczywiście! Tego filmu, co jest tylko fikcją, nie? Czasem, gdy przenosimy odpowiedzialność (nawet w wyobraźni) na kogoś innego, zaczynamy trzeźwiej widzieć sytuację i dostrzegamy wspaniałe rozwiązania, niedostępne wcześniej dla naszej (ostrożnej) świadomości. Nawet jeśli tym wspaniałym i odważnym rozwiązaniem jest po prostu zmiana nastawienia.
„Bohater wstał, uśmiechnął się i poszedł do sklepu po świeże bułki.”
Czy to nie brzmi jak początek czegoś dobrego? 😀
Hej!
Dziś chcę Ci powiedzieć tylko tyle, że smutek jest OK. Jakie są Twoje doświadczenia ze smutkiem?
Jeśli wpis Ci się podobał i uważasz go za wartościowy, proszę, daj mi znać w komentarzu! Takie słowa są dla mnie cennym sygnałem, że treści nie trafiają w próżnię, a Zenblog zmierza w dobrym kierunku. ?
Jeśli chcesz, zawsze możesz też polubić Zenblog na Facebooku oraz dodać do obserwowanych w serwisie Bloglovin i na Instagramie.
Inne wpisy, które mogą Cię zainteresować: